Kolejny weekend października był bardzo jesienny. W klimacie - niemal listopadowy. Liście opadały, zrywane silnym, nękającym wiatrem, a temperatura rano wyszła niewiele ponad zero. Do tego jeszcze świat wyglądał szaroburo, bo słońce świeciło nieśmiało albo wcale. I w taką aurę wypadło nam wędrować na rowerach z Zabierzowa do Krzeszowic przez podkrakowskie dolinki, robione raz z dołu, raz z góry.
Pierwszy weekend października był niemal letni. Wysoka temperatura i słoneczna pogoda zachęcały do ruszenia kuprów z chałupy. Zwłaszcza, że już dawno nie działaliśmy w "outdoorze". Wycieczka nie była szczególnie ambitna, ale za to rowerowa. Po dłuższej przerwie Kona odzyskała moc w kołach, więc ruszyliśmy żegnać lato i witać jesień na podgliwickich drogach. W planie był przelot ładną, widokową drogą z Przezchlebia w dolinę Dramy, ale znów zniosło nas w "Góry Bezchlebskie", czyli na hałdę koło Czechowic.
W przyrodzie wciąż współgrają barwy lata i jesieni
I nie tylko w przyrodzie :)
Szał (zabytkowej architektury) w Szałszy
Niemal zamkowe "ruiny romantyczne"...
...kościoła w Ziemięcicach
Wielkie Plateau w Górach Bezchlebskich
Rowery na przełęczy nad biwakową dolinką
Wielki Staw Bezchlebski niemal wysechł, a dno znów mu zryła ładowarka
Widok na północny filar Wielkego Bezchleba. W dole (czyli w górze) Mały Staw.
Filar stał się nową drogą rowerową. Na razie dostępną dla nielicznych, bo jazda na górnym odcinku oznacza spadanie.
Inny "kościół zamkopodobny", czyli gliwicki kościół św. Bartłomieja ma się dobrze. Zwłaszcza po remoncie.
Krótki film z wycieczki, sklejony z dwóch ujęć na hałdzie:
Znów w pierwszej połowie sierpnia wybraliśmy się na wycieczkę do Rumunii. Wyszło z tego tysiąc kilometrów rowerowej jazdy w poziome i dwanaście kilometrów w pionie, a do tego trochę dreptania bez rowerów. Tym razem terenem działania były Góry Zachodniorumuńskie. Z braku lepszego pomysłu, trzymaliśmy się sprawdzonej formuły PPR, co w tamtych okolicach miało swój kiepski aspekt. Część szczytów "najwyższych gór w okolicy" to miejsca nie odwiedzane nawet przez drwali (choć spotykaliśmy ich czasem w pobliżu szczytu), a co dopiero przez turystów. To oznaczało konieczność przebijania się przez zarośnięte chaszczami bezdroża. Na szczęście między tymi chaszczami sporo było znacznie ciekawszych miejsc. Po przebyciumetodą kombinowaną (na korbach i koleją) drogi dojazdowej, ruszyliśmy z Aradu na wschód. Parokrotnie zmieniając kierunek, dotarliśmy po niemal dwóch tygodniach do wsi Şuncuiuş, a stamtąd, znów kombinując z kolejowym wsparciem, pojechaliśmy w Małe Pieniny - do bazy pod Wysoką. Po drodze były góry Zarand, Metaliferi, Trascăului, Bihor i Pădurea Craiului. To jednak nie znaczy, że weszliśmy (a raz wjechaliśmy) na pięć szczytów. Bo, choć podział Karpat wg Kondrackiego jest w "piwnej peregrynacji" kanoniczny, to inne czynniki nieco zamieszały i na wszelki wypadek dołączyliśmy do listy dwa "alterdachy". Dojazd Podróż do punktu startu trwała ponad dwa dni. Po drodze wypadły dwa biwaki. Pierwszy - nad Cisą, nieopodal promu w Tuzsér. Drugi - nad Maruszą, za Aradem.
Biwak nad Cisą
Pierwszy film z wycieczki:
Góry Zarand Zarand to mało ciekawe turystycznie góry. Mocno zalesione, czyli mało widokowe. Dopiero pod koniec udało się znaleźć bardziej rozległe panoramy. Ale miłośnikom "klimatu wczorajszego świata" mogą się podobać wyludnione wsie i "postindustrial" w dolinach. Nam się to nie podobało, choć wrażenie robi (konkretnie - przygnębia). Zajrzeliśmy na dwa czubki, bo J. Kondracki nie dla wszystkich geografów jest miarodajny i niektórzy dzielą Karpaty po swojemu. Po noclegu pod przełęczą, w chaszczach na łuku drogi, wdrapaliśmy się z rowerami na Droceę. Niby szlakiem, ale tak dzikim, że chyba tyko znakarz szedł nim przed nami :). Za to dało się zjechać prawie całość, choć masa suszu pod kołami groziła napędowi niechcianą "rozrywką". Kolejny cel to Văratecului. Pod pobliską przełęcz prowadzi od zachodu stroma droga, użytkowana przez ciągniki zrywkowe. Ale sama przełęcz jest tak zarośnięta, że trudno przebić się na nią z rowerem. A po drugiej stronie dzicz. Mimo to - po przeczekaniu burzy i odhaczeniu czubka - zaryzykowaliśmy zjazd. Pokonawszy zawaloną martwymi drzewami i zarośniętą chaszczami drogę, dotarliśmy na ugory, na których kiedyś kwitło rolnictwo. Zostały po nim tyko dzikie sady. Ale był też świeży ślad konnych zaprzęgów. Po nim trafiliśmy do wyludnionej wioski i dalej, w dolinę Białego Kereszu, z nieczynną linią kolejową i opuszczonymi kamieniołomami. W dolinie nie udało się znaleźć dobrego miejsca na biwak, więc zalegliśmy na hali, przy drodze za Vârfurile.
Muntele Vulcan nie leży w Zarand. To cel na przyszłość i przykład, jak kiepsko sprawdziła się w Apuseni formuła "piwnej peregrynacji". Ominęliśmy go, by chaszczować zboczami gór zarośniętych po czubek. Efekt widać na następnych obrazkach :).
Vf. Drocea - pierwszy cel w G. Zarand
Vf. Văratecului - drugi cel
Film z tego etapu:
Rudawy Siedmiogrodzkie (Munții Metaliferi) Przejazd przez kolejną grupę górską to dużo szosy w upale i trochę nerwówki przy "dachowaniu". Nie udało się wyjechać na przełęcz pod Vf. Fericelii, bo końcówka drogi i teren są prywatne, a właściciel nastosownej tabliczce przy drodze zakazuje wjazdu. Wróciliśmy zatem nieco niżej, zadekowaliśmy bety w chaszczach i o zmierzchuruszyliśmy na szczyt "diretissimą", zboczem stromego jaru. Podejście w narastającym mroku, po osypujących się kamolach, na zarośnięty po czubek szczyt, trudno nazwać wakacyjną przyjemnością - choć wpisuje się w kanon PPR. Niestety, kanon akceptuje tylko połowa naszej turystycznej spółdzielni :).
Buk na Vf. Fericelii - dachu Rudaw Siedmiogrodzkich. Napis z czasów schyłku Ceaușescu wydaje się być tutaj ostatnim śladem wizyty człowieka :).
Film z tego etapu:
Góry Trascău
Według J. Kondrackiego Poieniţa jest kulminacją Trascău, a Dâmbău szefuje tylko w południowym grzbiecie tych gór. Ale w innym źródle natrafiłem na inny podział. Według niego Dâmbău rządzi całością, a Poieniţa ma pod sobą G. Metaliferi. I bądź tu człeku mądry :). Na wszelki wypadek zajrzeliśmy na czubki obu gór. Oba były tego warte, niezależnie od PPR-owej idei. Po przeczekaniu przy obiedzie w Zlatnej wyścigu dwóch burz, ruszyliśmy na Dâmbău. Po drodze dopadła nas trzecia. Na szczęście mijaliśmy akurat przewieszoną skałę i przy parzeniu kawy na łeb nie padało. Wyszliśmy na grzbiet za szczytem, więc zostawiliśmy bety i ruszyliśmy "dachować'" na lekko. Zdążyliśmy niemal dokładnie o zachodzie słońca. Zabiwakowaliśmy na polance pod Paraginoasą (bo na górze wiało) i nazajutrz zjechaliśmy grzbietami do drogi na Mogos, a stamtąd pod drugą górę. Szarpnęliśmy ją na lekko, wracając na biwak nad przełęcz przed Mogos.
Pod szczytem Dambau w G. Trascău.
Szczyt znajduje się na granicy lasu, ale podejście od południa prowadzi halą.
Pod szczytem Poieniţy - liczonej i do Rudaw i do Trascău. Sam szczyt to skała zarośnięta po czubek.
Film z tego etapu:
Masyw Biharu (Munții Bihorului) - wjazd na Curcubăta Mare
Pod kulminację Masywu Biharu i całych Gór Zachodniorumuńskich dotarliśmy szosą, dolinami rzek Abrud i Arieş. Po biwaku przy bocznej stokówce zadekowaliśmy bety w chaszczach i wyjechaliśmy na Vf. Curcubăta Mare drogą dojazdową do stacji przekaźnikowej. Powrót w dolinę Arieş oznaczał stratę ponad kilometra w pionie i prawie pół godziny szybkiej jazdy po dość równej, choć szutrowej nawierzchni. Gdyby nie konieczność czekania na Asię, można by wpaść w zjazdowy trans :). Ale dalsza droga na północ, na płaskowyż Padiş, to już zupełnie inna bajka.
Na szczycie Curcubăta Mare - "dachu dachów", czyli kulminacji nie tylko Bihoru ale i Apuseni
Film z tego etapu:
Masyw Biharu - płaskowyż Padisz
W G. Bihor padła pod korbą Curcubăta Mare, więc cel PPR-owy został osiągnięty. Ale "być w Rzymie i papieża nie widzieć"? Wypadało po drodze zahaczyć o płaskowyż Padiș i uszczknąć choć odrobinę z jego krasowych atrakcji. Po burzy mózgów (na granicy insultus cerebri) stanęło na tym, że pociśniemy tam górami, nie przez dolinę Crișul Pietros. Zaoszczędziliśmy 700 m zjazdu i podjazdu dobrymi drogami, kosztem 150 m podejścia i zjazdu po wertepach. Niestety, po biwaku na aktualnie suchym polju La Grajduri, "wisienkę na torcie" (czyli kompleks Twierdzy Ponoru) skonsumowałem solo i - z konieczności - "z buta".
Droga doliną Crișul Pietros znalazła się jednak pod kółkiem, bo zjechaliśmy nią do Beiuș, w dolinę Czarnego Kereszu (Crișul Negru)
Twierdza Ponoru na płaskowyżu Padiș (Bihor). Nie szczyt, ale też cel.
Film z tego etapu wycieczki:
Sporo w filmie ujęć La Grajduri. To miejsce zrobiło na mnie wrażenie niewiele mniejsze niż Twierdza Ponoru :). W sezonie polana zamienia się w "wyspę bardzoludną" na świerkowym morzu, otoczoną rafą gówien i papieru.
Pădurea Craiului
To miała być przedostatnia grupa górska w Rumunii, ale wyszło inaczej. Wystartowaliśmy z Beiuș do Królewskiego Lasu po południu - we wściekłym upale, który tylko lekko odpuścił po zmierzchu. Na skraju Kotliny Beiuș, dysząc w rachitycznym cieniu samotnego drzewa i obserwując stada pasących się bawołów, poczuliśmy nawet klimat odpowiadający wyobrażeniom Europejczyka o sawannie. Długi, nużący podjazd na Pasul Gaudeamus ożywiło spotkanie z wężem Eskulapa. Był pierwszym i jedynym okazem, jaki widzieliśmy na własne oczy. Niestety, nie "na żywo". Za przełęczą Asia chciała zjeżdżać doliną Jadu aż do jeziora zaporowego. Na szczęście złapaliśmy kapcia przy jednym z punktów postojowych (chyba po raz pierwszy kapeć mnie ucieszył) i w efekcie przenocowaliśmy dość wysoko. Dzięki temu tę piękną dolinę przemierzyliśmy za dnia. Odkryliśmy również, że jezioro zaporowe (Lacul Leșu) chwilowo nie istnieje, jeśli nie liczyć niewielkiego bajora z samotną łódką u stóp zapory. Za zaporą odbiliśmy w dolinę lewobrzeżnego dopływu Jadu, by wdrapać się na lokalny "dach", jednak końcówkę przyszło robić solo, bo Aśka wolała zostać nad potokiem. I całe szczęście :). Asia nie lubi chaszczowania w ramach "sztuki dla sztuki", a podejście na zalesiony po czubek Vf. Hodrâncuşa było chaszczingowym rekordem tego wojażu. Po odcinku utwardzoną drogą przyszło porzucić rower i dymać pieszo korytarzem świeżo wybitym w chaszczach przez skider, a potem przebijać się przez bukowy gąszcz, wyrosły z samosiewek. Wcześniej na drodze widziałem świeże kupiszony niedźwiedzia, ale liczyłem na to, że nawet jeśli sracz jest w pobliżu, to raczej go nie zaskoczę i nie będzie miał powodu się denerwować. A ponoć wyluzowane niedźwiedzie populacji karpackiej nie utrudniają życia turystom. Przynajmniej w dzień :). Po odhaczeniu Hodrâncuşy wpadliśmy na kolację do restauracji w przydrożnym pensjonacie (Pensiunea Carpathia) i zalegliśmy na biwaku nad Jadem za Remeti. Nazajutrz plany się wyklarowały. Wracamy do domu. Asia nie zobaczy Lacul Drăgan, a ja nie wlezę na Vf. Vlădeasa, ale za to pocieszymy się dniem dłużej w Małych Pieninach. Trzeba tylko wydostać się z tego zakątka Karpat, co w oparciu o rumuńską kolej nie jest rzeczą prostą.
Punkt geodezyjny na Vf. Hodrâncuşa. To najbardziej zarośnięty szczyt na trasie.
Film z tego etapu:
Powrót Doliną Jadu dotarliśmy do doliny Szybkiego Kereszu (Crişul Repede), którą biegnie linia kolejowa. Okazało się, że do pociągu do Oradei mamy tyle czasu, że warto cisnąć dalej i poszukać lepszego miejsca do czekania. Zatrzymaliśmy się dopiero na pięknie położonym polu biwakowym przed Şuncuiuş. Niestety, dojazd tam szlakiem od miasteczka zablokowało nam strome skalne zejście i trzeba było wracać do drogi w dolinie. Po byczeniu się nad wodą i dojeździe do Oradei ruszyliśmy na korbach na Węgry, do Biharkeresztes, z zamiarem dalszej podróży koleją. Ale ostatni pociąg tego dnia pokazał nam tylko oddalające się światła. Trudno. Cisnęliśmy do późnej nocy na korbach i po noclegu w chaszczach nad Berettyó złapaliśmy połączenie od razu do Debreczyna. A stamtąd stałą trasą przez Tuzsér, Czerną nad Cisą (już na Słowacji) i Koszyce doturlaliśmy się do Lipan. Byliśmy tam na tyle wcześnie, żena nocleg po rowerowym etapie stanęliśmy dopiero nad Popradem. Nazajutrz, znów przez Lubowlę, Litmanową i przełęcz Rozdziele, dojechaliśmy do bazy nad Jaworkami, w której zostaliśmy na dwa noclegi i jedną wycieczkę po okolicy.
Na Wysokim Wiechu w Małych Pieninach
Film z tego etapu:
Powyższe obrazki i filmy to tylko część opracowanego materiału. Pełniejszy obraz daje 385 obszernie opisanych zdjęć w albumiez wyjazdu. Zapraszamy do oglądania i lektury. Powstało też kilka dodatkowych filmów. Są jednak materiałem tylko dla cierpliwych entuzjastów :). To niemal surowe, pełne ujęcia, głównie ze zjazdów w kilku ciekawych punktach trasy. Można je zobaczyć na playliście, od pozycji dziewiątej.
W tym sezonie nie było sytuacji awaryjnych, więc odbyłem na Przysłopie tylko jedną zmianę. Nie było też wielkiego ruchu, więc byczyłem się, aż miło. Szkoda tylko, że nie znalazłem w chałupie drugiego hamaka, a pierwszy też się gdzieś w dolinach zawieruszył. Asia zajrzała do bazy tylko na weekend i wtedy akcja miała ruszyć z miejsca. Ale magia miejsca działa i odpuściliśmy sobie rowerową turystykę w okolicy, bycząc się dalej.
W drodze do bazy - Rycerka uregulowana
W weekend sporo ludzi zasiada przy ognisku
Owcza ekspansja. W tym roku koszar stał na wprost bazy. Fajnie to teraz wygląda.
"Nieludzki" gość
Kursanci Harnasi - zaprzyjaźnionego koła przewodnickiego z Gliwic
Burzowo w tym roku. Ale nie nachalnie.
Lokalne "środowisko społeczne" - goście bazy, bazowi i juhasi-sąsiedzi
Przybycie Aśki nieco ożywiło menu
To tylko napar z ziółek, ale cieszy nie tylko podniebienie
Zapada zmrok
Kolejna burza przechodzi obok
Album zdjęć z wycieczki. Film przeglądowy na razie "się robi" (czyli czeka na spręż i chwilę czasu). Ale jest już w sieci kompilacja kilku ujęć poklatkowych w burzowym klimacie:
Wybraliśmy się na rowerach w Beskid Śląski. Luźny plan zakładał start w Ustroniu, przejazd przez Czantorię i Stożek i zjazd gdzieś w dolinę Soły. Jednodniowa wycieczka, atrakcyjna, krótka trasa, minimum bagażu. Nic, tylko pomykać. I szło nam nieźle (nawet jeśli termin "pomykanie" nie pasuje do partii podejść i podjazdów). Tylko, że lato się właśnie rozkręcało. A w tym sezonie urlopowym najwyraźniej postawiło na turystyczne wypieki. Banalny odcinek z Jasnowic do Koniakowa (seria asfaltowych, niezbyt wymagających podjazdów) okazał się drogą przez piekarnik. Udar cieplny zbliżał się szybciej niż przełęcz, a moc w przegrzanych podzespołach napędowych słabła. W efekcie nie zjechaliśmy z Przełęczy Koniakowskiej, przez Szare, do Milówki, tylko ruszyliśmy spod Ochodzitej na Rupienkę i do Soli. "Luźny plan" został więc zrealizowany, choć kilka celów pośrednich przeszło "na zaś". Jeśli kapeć złapany na sporym gwoździu uznać za okazję do chwili odpoczynku w cieniu, to tym razem awarie sprzętu nas nie gnębiły.
Wyciąg na grzbiet między Czantoriami. W tle Skrzyczne.
Widok na Ustroń. Tu Wisła opuszcza góry.
Czeska wieża widokowa na Czantorii
Zlepieńcowe skałki pod Kyrkawicą
Widok na dolinę Olzy
Stalowa niespodzianka już wyjęta. Bo siedziała w gumie po łeb.
Długi weekend czerwcowy (Boże Ciało) był dla nas obojga częściowo roboczy. Ale wolne wykorzystaliśmy intensywnie. We czwartek wybraliśmy się bez obciążenia sprzętem biwakowym na przelot z Żywca do Wisły przez Pasmo Wiślańskie, zaglądając na Skrzyczne i Baranią Górę. A od soboty do poniedziałku jechaliśmy na ciężko od Bielska-Białej do Niepołomic (i Krakowa, ale to już solo). W czasie drugiej wycieczki bardzo luźno trzymaliśmy się Małego Szlaku Beskidzkiego, za Lubomirem odbijając na północ. Pogoda dopisała, dając przedsmak tego, co nas czeka w Rumunii, bo upał był chwilami zupełnie nieczerwcowy. Tylko sprzęt się sypał. Wprawdzie założyłem tuż przed drugim wyjazdem nowe manetki i odblokowałem wreszcie amortyzator (co nie znaczy, że chodzi teraz jak nówka), ale za to w czasie zaledwie paru dni zniszczyłem trzy haki przerzutki. Dwa złamałem, a jeden zgiąłem tak, że nie nadaje się do użytku. Pocieszam się, że w ten sposób wyczerpałem przydział pecha i przez pewien czas będzie spokój z awariami :).
Śniadanie przed podjazdem na Skrzyczne
W lokalnej przestrzeni powietrznej bujają się dziesiątki glajtów. Skrzyczne to bardzo atrakcyjna dla mikrolotników góra, a dziś lotna pogoda.
Wymarcie świerkowej monokultury to problem, ale Malinowska Skała może teraz w pełni prezentować swą urodę.
Szlak przez Pasmo Wiślańskie jest bardzo kamienisty. Jazda tutaj na aluminiowym hardtailu z zablokowanym amortyzatorem to katorga. A najgorsze, czyli zjazd z Baraniej pod Przysłop, dopiero przed nami. Ale ponoć "jak jest łatwo, to jest nudno :).
Bliskie obserwacje z wieży widokowej na Baraniej Górze
Zjazd z Baraniej. Pierwszy hak kaput. Odtąd za napęd Volta robić będzie grawitacja lub Dexter-holownik.
Druga wycieczka - widok na Złote Łany (bielsko-bialskie osiedle) i okolicę z podjazdu na Kopce
Nad Żarem też glajciarzom ciasno. Ale nie tak, jak masom turystów na dole.
Górny zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej na Żarze
Przerwa na kawę w chatce pod Potrójną
Drugi hak kaput. Ale tym razem mam zapasowy.
Pierwszy biwak wypadł za Zembrzycami. Clou wieczoru była tym razem grillowana karkówka. Długi weekend zobowiązuje do solidarności z grillujacymi rodakami :).
Lanckorona
Na rynku w Myślenicach
Schronisko na Kudłaczach
Trzeci hak kaput. Trzeba założyć ten zgięty i zaryzykować lekkie prostowanie. Prosty hak to w tym wypadku nie oksymoron :).
Nowe obserwatorium astronomiczne na Lubomirze
Drugi biwak - nad Rabą za Dobczycami
Niepołomice. Dla Asi - koniec wycieczki, dla mnie - koniec etapu.
Wiadomo co - tu i dla mnie koniec wycieczki
Powyższa relacja jest bardzo skrótowa. Pełny opis można znaleźć pod zdjęciami w albumie z wycieczek. Oprócz zdjęć, są w sieci także trzy filmy:
A dla koneserów - cały zjazd z Chrobaczej Łąki w jednym ujęciu: